Misjonarze

Dawnym katolickim misjonarzom Ameryki chętnie przyznają niektórzy wielką żarliwość, nadzwyczajne poświęcenie, które się tak wyraźnie objawia w ich żmudnych pracach, ale szlachetne te przymioty, zdaniem niektórych, miały być jakoby zagłuszone ciężkim jednym grzechem. Misjonarze bowiem, zostając pod panowaniem autokratycznych zasad Kościoła katolickiego, albo przynajmniej ducha zakonnego, w którym wychowywani bywali, mieli jakoby zanadto mało cenić prawa naturalne, zwłaszcza zaś wolność tuziemców; mieli oni jakoby nawet uważać ucisk, mniej lub więcej zupełne ujarzmienie tych ludzi, za środek łatwiejszego przywiedzenia ich do wiary katolickiej. — Aby odpowiedzieć na te zarzuty, trzeba tylko wykazać, co było za znaczenie misjonarzy w tych walkach, jakie skutkiem podbojów ze strony Europejczyków wolność tubylców podejmować musiała. Główniejsze tu tylko wskażemy wypadki, ale te dostatecznie udowodnią, że misjonarze katoliccy byli zawsze stanowczymi obrońcami praw i przywilejów tubylców.


Zanim Dominikanie w 1510 r. przybyli na wyspę Hispaniola czyli Haiti, pierwszą wielką ziemię, odkrytą w Nowym Świecie (1492), już Hiszpanie zaczęli ją byli kolonizować. Odtąd (od 1511 r.) widzimy, jak energicznie ci zakonnicy powstają w swych kazaniach przeciw ujarzmieniu tuziemców. Rozgniewani tym osadnicy hiszpańscy, odwołali się z tym do króla; ale jedzie do Hiszpanii O. Antoni Montesino, którego usty rozgłosili Dominikanie pierwszy swój protest, i tak doskonale broni sprawy Indian, że otrzymuje od stanów złagodzenie ich losu (Lois de Burgos. 1514).

Wszyscy wiemy, jak niestrudzonego obrońcę znaleźli niebawem dla siebie Indianie w osobie szlachetnego Bartłomieja de Las Casas (kapłanem w 1510, dominikaninem—w 1522). Atoli wielki ten, jak go nazywają „Protektor Indian," miał zawsze do pomocy misjonarzy zakonnych. Poparcie z ich strony było dlań największą, pomocą w uzyskaniu od Karola V na korzyść Indian tych nowych praw, które gdyby lepiej stosowane były, zapewniłyby nie tylko wolność, ale i szczęście tubylczych plemion Ameryki. Nie mniej także wspierali go misjonarze w jego kolonizacyjnych usiłowaniach, w których nie bez pewnego skutku starał się rozwiązać zagadnienie o ucywilizowaniu tuziemców przez zastosowanie zasady, na której potem oparto t. zw. redukcje Paragwaju. W pierwszym z tych usiłowań, które nieszczęśliwie wypadło, trzech jego pomocników, dominikanów, życiem przypłaciło obowiązek, jaki byli przyjęli (1513). W Meksyku Franciszkanie (przybyli tam w 1522 r.) skutkiem nawrócenia niezliczonego mnóstwa Indian dokonali cudów, godnych iście czasów apostolskich; Dominikanie przybyli im z pomocą w pracy około r. 1526; współubiegała się żarliwość jednych i drugich nie tylko w nauczaniu ludności tubylczej, lecz także w obronie praw tejże. Na czele tych misjonarzy zaznaczyli się swą działalnością wyszli z pomiędzy nich dwaj biskupi: arcybiskup Meksyku, Zumarraga, i biskup Tlascala, Garces. Pierwszy z nich ściągnął na się przekleństwa niektórych pisarzy nowożytnych za to, że kazał spalić jakieś rękopisy meksykańskie, które przypuszczalnie były bardzo cenne pod względem archeologicznym. Jakkolwiek jest wszakże, czy potrzebuje on czy nie potrzebuje usprawiedliwienia z tego tytułu, to pewna, ze przyjaciele ludzkości powinni czcić w nim jednego z najbardziej nieustraszonych obrońców wolności tuziemców i jednego z najżarliwszych popleczników wszystkich spraw ich doczesnych.

Przyznać to trzeba, że kiedy misjonarze, a z nimi olbrzymia większość ich pozostałych po klasztorach Europy współbraci, głośno bronili praw ludów tubylczych, to system ucisku znajdował obrońców nie tylko wśród jurystów, ale nadto (choć w bardzo małej ilości) pomiędzy teologami. Opierano się w tym na takim argumencie, że ponieważ Indianie połowicznie tylko są ludźmi i nie są zdolni do korzystania ze swej niepodległości, przeto tym samem przeznaczeni są do niewolnictwa. Misjonarze zaś, a w szczególności Dominikanie, popierani przez biskupa z Tlascala, prosili Głowę Kościoła, aby swą najwyższą powagą potępił tę nieludzką teorię. Pospieszył z odpowiedzią na te ich życzenia pp. Paweł III i ogłosił brewe Veritas, w którym oświadczył: że Indianie są prawdziwymi ludźmi, zdolnymi do przyjęcia wiary chrześcijańskiej, i że tym samem mają wszelkie prawo do całkowitego użytkowania wolności swej i dóbr ziemskich, jako też, że nie powinni być zamieniani w niewolników; że wreszcie Indianie ci i wszystkie inne plemiona pogańskie powinny być pociągane do wiary Chrystusowej głoszeniem Słowa bożego i przykładem dobrego życia (2 Czerwca 1527 roku). Nadto Ojciec święty po tym wyroku wydał list apostolski na imię arcybiskupa Toledo, prymasa Hiszpanii, w którym to liście rozkazywał ogłosić ekskomunikę ze strony Kościoła przeciw tym wszystkim, którzy by odtąd postępowali z Indianami niezgodnie z powyższymi jego przepisami (d. 18 Maja 1537).

Toż samo zadanie, jakie spełniali misjonarze w Hispanioli i w Meksyku, przypadało im w udziale we wszystkich częściach olbrzymiej monarchii, zyskanej dla Hiszpanii przez jej conquistadores. Zbyteczna też zatrzymywać się dłużej nad faktem, uznanym przez wszystkich historyków, którzy dzieje badali źródłowo, choćby nawet mało skądinąd byliby dla Kościoła katolickiego przychylni.

Amerykanin Prescott tak pisze na przykład: „Misjonarze dominikańscy i inni (powiedzmy to na ich pochwałę) z niezmordowaną żarliwością i odwagą pracowali nad nawróceniem tuziemców i nad obroną ich praw przyrodzonych.” Pomimo to nie przeczymy wszakże, aby w historii kolonii hiszpańskich nie znajdowano niekiedy przedstawicieli duchowieństwa, a nawet zakonników, z większą lub mniejszą pobłażliwością zachowujących się względem nieprawości, jakie splamiły podbój Nowego Świata.

Ale przede wszystkim, faktów tego rodzaju, choćby one były przytoczone przez tego lub owego kronikarza, nie uważamy wcale za udowodnione. Znakomitym tego rodzaju przykładem jest to, co opowiadają o O. Valverde, który towarzyszył Franciszkowi Pizarre do Peru. Ten-to dominikanin, uniesiony gniewem na widok Inea Atuahallpa'go, pogardliwie upomnienia jego przyjmującego miał jakoby podburzyć swych rodaków do wytępienia Peruwian Atoli, podania ówczesne najzupełniej się na tym punkcie nie zgadzają ze sobą. Co więcej, Prescott przytacza list, w którym Valverde, zwracając się do Karola Piątego, najusilniej go prosi, aby kazał przywrócić wolność Indianom, zamienionym na niewolników przez żołnierzy Pizarre'a. I czyż to samo już nie wykazuje nieprawdopodobieństwa tej roli, jaką grać każą temu zakonnikowi w pierwszym spotkaniu zdobywców z Atuahallpą?

W każdym razie, ten i inne temu podobne wypadki, jeśli są prawdziwe, stanowiły wyłom w zasadach, jakie Kościół katolicki stale uznawał, jakie Stolica Apostolska i podległe jej duchowieństwo otwarcie wyznawało. Nie udowodniono też dotychczas, aby kiedykolwiek w jakiejś wielkiej kolonii łacińskiej Nowego Świata pojedyncze te fakty przeszły w zwyczaj ogólny.

Co się zaś tyczy właściwych misjonarzy, których jedynie mamy na myśli w tej chwili, to śmiało twierdzimy, że nigdy ich nie widziano wspólnikami ciemięzców dawnej ludności amerykańskiej.


Wiadomo powszechnie, jak obszerną apostolską działalność rozwinęło Towarzystwo Jezusowe wśród plemion Nowego Świata. W zamian za to ponosi ono wielką część oskarżeń, jakie rzucane bywają na duchowieństwo, a jakie w niniejszym artykule odpieramy. A przecież mamy prawo powiedzieć, że nikt nie cierpiał więcej nad jezuitów za obronę przyrodzonych praw plemion indyjskich.

Zaledwie ustanowiony został zakon jezuitów, a już przyjął trudną misję w Brazylii. Wielu najwykształceńszych jego ludzi poświęciło się nawracaniu dzikich plemion tego kraju. Najbardziej znanym z pośród nich jest O. Antoni Vieira. (Ob. Vieira, przez X. E. Carel, 1779).

Żaden z pewnością nowożytny filantrop nie przewyższył tego wymownego misjonarza w żarliwości na korzyść praw rasy niższej. Nawet portugalski pisarz, markiz Sa da Bandeira w swym bardzo nieprzyjaznym dla misjonarzy dziele czyni taką uwagę „O. Antoni Vieira był pierwszym, który z największą siłą powstawał w Peru przeciw obracaniu w niewolę tubylców, i umyślnie nawet przybył do metropolii (do Portugalii), aby się starać o wyjednanie dla nich wolności.” Ale co jest najprawdziwsze, to że od stu lat z górą jezuici wytrwale walczyli za tę sprawę. Przykład dawał sam założyciel misji Brazylijskich, O. Manoel de Nobrega, który przybył do Brazylii w r. 1549. Bez miłosierdzia odmawiał on rozgrzeszenia tym osadnikom, którzy obracali tubylców w niewolę, lub którzy się nie zgadzali na uwolnienie ludzi, niesłusznie przez się opanowanych. Tegoż samego sposobu postępowania trzymali się towarzysze i następcy tego męża apostolskiego. Nie ograniczając się na protestach w konfesjonale i na ambonie, wielokrotnie błagali papieży i królów Portugalii o wstawiennictwo za nieszczęśliwymi Indianami. Żarliwość ta nie obchodziła się bez niebezpieczeństwa. W 1637 roku Urban VIII wydał surowy dekret przeciw Europejczykom, którzy pozbawiali amerykańskich tuziemców wolności. Me omieszkano też w Brazylii przypisywać tego dekretu wpływowi misjonarzy jezuickich; jakoż rzeczywiście oni-to ten dekret wywołali. To też pewnego razu tłum rzeczonych handlarzy i innych osadników, uważających się za pokrzywdzonych, w przystępie zajadłości rzucił się z bronią w ręku na kolegium jezuickie w San-Sebastiano; jedynie nadejście żołnierzy, przysłanych przez gubernatora Correa da Sa, zdołało uwolnić ojców od najskrajniejszych nadużyć, a może nawet i od śmierci. W tym samym czasie i dla tegoż samego powodu inni jezuici zostali wygnani z miast S. Paul i Dos Santos.

Podobneż wypadki powtórzyły się w 1652 r. w czasie ogłoszenia prawa króla Jana IV, które zawdzięczano wstawiennictwu jezuitów, a zwłaszcza O. Vieira, — prawa, które orzekało wolnymi wszystkich Brazylijczyków, dotychczas trzymanych w niewolnictwie. Ludność rzuciła się na dom jezuitów w Maragnon, gdzie przebywał O. Vieira, i chciała ogień podłożyć lub ojców z miasta wypędzić; ponownie trzeba było wezwać żołnierzy dla przywrócenia porządku w mieście.

Gorzej jeszcze postąpiono z tymi przyjaciółmi Indian z powodu nowego prawa, wydanego w 1655 r. za staraniem tegoż samego misjonarza, który poprzedniego roku umyślnie pojechał do Lizbony, by wobec króla bronić sprawy brazylijskich tuziemców. Ogłoszenie rozkazów królewskich wywołało powstanie w prowincji Guarupa; osadnicy portugalscy pochwycili dwóch misjonarzy i okuli w kajdany, a następnie wypędzili z miasta. W Saint-Louis de Maragnon napadnięto kolegium jezuickie; ojców, pośród których znajdował się także O. Vieira, zmuszono do opuszczenia domu, trzymano ich czas jakiś w więzieniu, po czym wrzucono na okręt; razem z nimi wsadzono też innych jeszcze jezuitów, wyrwanych z wiosek indyjskich, i zmuszono wszystkich razem do wyjazdu do Lizbony. Działo się to 8 września 1661 r. Podobnież osadnicy z Para kują w kajdany szesnastu jezuitów, pochwyconych częścią w Para, a częścią w misjach indyjskich; następnie, po ośmiu czy dziewięciu miesiącach najgorszego obchodzenia się z nimi, wsadzają ich na statek i odsyłają do Lizbony w czerwcu 1662 r.

To też nic dziwnego, że generalny gubernator Maragnon'u takie daje w 1725 r. świadectwo jezuitom: „Ojcowie jezuici, pisze on do króla Jana V portugalskiego, są nienawidzeni w tej prowincji Maragnon i zawsze byli tu nienawidzeni jedynie dla tego, że gorliwie bronią wolności nieszczęśliwych Indian i wszystkimi siłami opierają się barbarzyńskim ciemięzcom, którzy sprowadzają ludzi, urodzonych wolnymi, do niegodnego i niesprawiedliwego niewolnictwa.”

To co jezuici zrobili w Brazylii, robili wszędzie, gdzie tylko byli świadkami podobnych nieprawości. Na południu Ameryki Południowej pod koniec XVI w. tuziemcy byli zawsze jeszcze mniej lub więcej traktowani jako niewolnicy, z wyraźnym podeptaniem rozkazów Karola V, Filipa II i Filipa III, którzy tuziemcom tym poręczali ich wolność. Złego głęboko zakorzenionego nie mogły wykorzenić ani protesty miejscowych biskupów, ani nawet szczere usiłowania hiszpańskiej administracji kraju. Jednakże jeden z jezuitów przedsięwziął doprowadzić do końca dzieło, które już za przepadłe uważać było można. Był-to O. Diego de Torres, niegdyś misjonarz u Indian w Peru, a teraz prowincjał jezuitów w Paragwaju, Chili i w Tucuman'ie. A te właśnie prowincje, przez liczne indyjskie plemiona zaludnione, były głównem polem niesprawiedliwości.

Torres rozpoczął jakoby rodzaj pokojowej wyprawy krzyżowej, przebiegał wszystkie ogniska hiszpańskiego osadnictwa i głosił wszędzie kazania przeciw obracaniu w niewolę Indian. Równocześnie zaś zakładał nowe domy jezuickie, celem prowadzenia dalej apostolstwa i bezustannego przypominania osadnikom pokrzywdzonych praw sprawiedliwości i miłości chrześcijańskiej.

Początkowo podniosły się straszne gniewy przeciw tym proszonym kaznodziejom. Pomawiano ich o chęć zrujnowania morskich osad, które nie mogły się ostać bez przymusowej pracy Indian.

W stolicy Tucumanu, Santiago, wrogie usposobienie ludności hiszpańskiej zmusiło jezuitów do opuszczenia miasta. Winnych zaś miejscowościach z trudnością utrzymać się mogli wśród ogólnego braku życzliwości. Nie wiele brakło, żeby Towarzystwo Jezusowe przypłaciło swą żarliwość dla sprawy wolności tuziemców zupełnym upadkiem swych zakładów na południu Ameryki Południowej. Powoli wszakże wymowni obrońcy Torresa i jego współbraci osiągnęli swe cele; obudziło się w sercach ciemięzców poczucie sprawiedliwości i zaczęło się wyzwolenie Indian. Na pochwałę rządu metropolii przyznać trzeba, że popierał on szczerze jezuitów; łącząc swą działalność z działalnością jezuitów, rząd hiszpański z martwej litery wyprowadza dobroczynne rozporządzenia prawodawcze na korzyść tuziemców.

Długi czas na próżno przemawiając do rozumu i religijności tych ludzi przeciw sofizmatom ich namiętności, Valdivia jedzie bronić sprawy Indian wobec króla Hiszpanii. Powraca następnie do Chili z władzą komisarza królewskiego, której używa na to, by powrócić wolność przeszło dziesięciu tysiącom niewolników. Przywozi nadto ze sobą dekret królewski, który miał raz na zawsze wykorzenić gwałty, do których dawały sposobność wyprawy wojenne, podejmowane przeciw niezależnym plemionom indyjskim. Mocą tego dekretu zakazano odtąd naczelnikom wojennym osady hiszpańskiej przedsiębrać jakichkolwiek zaczepnych wypraw wojennych; nakazano im trzymać się tylko odpornie, a w każdym razie zabroniono więźniów wojennych zamieniać w niewolników.

Śmiało, zdaje się, możemy się ograniczyć na przytoczonych powyżej wypadkach, choć wiele innych dodać-byśmy mogli. Kilka tylko przytoczyliśmy nazwisk, ale to co uczynili tacy Montesino, Las Casas, Zumarraga, Vieira, Torres, Valdivia, czyniło też wielu innych misjonarzy w zakresie daleko skromniejszym. Liczne te a ciągłe wysiłki były w najwyższym stopniu potrzebne dla ocalenia nie tylko już wolności, ale samego nawet istnienia plemion tuziemnych. Ilość tuziemców cywilizowanych, do dziś dnia jeszcze żyjących w krajach Nowego Świata, kolonizowanych przez Hiszpanów i Portugalczyków, obliczają niektórzy najmniej do ośmiu milionów (według innych do dwudziestu milionów). Z drugiej zaś strony przypomnieć trzeba, że tuziemcy albo zupełnie zaginęli albo do bardzo nieznacznej ilości przywiedzeni zostali we wszystkich prawie krajach, kolonizowanych przez protestantów, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i w Australii. Pomimo zatem wszelkich nadużyć, jakich się dopuszczali zdobywcy lub hiszpańscy i portugalscy osadnicy, szczęście to wielkie dla biednych plemion tuziemnych, że Ameryka nie stała się na większej jeszcze przestrzeni łupem zwolenników protestantyzmu. Misjonarzom-to przede wszystkim zawdzięczają Indianie, że większej jeszcze nie ulegli zagładzie.


Na zakończenie odpowiedzmy jeszcze na jeden zarzut, który aczkolwiek nieraz odpierany, przedstawia zawsze łatwy temat do deklamacji, wygłaszanych przez niewiarę i złą wolę. Jeśli misjonarze bronili wolności amerykańskich tuziemców przeciw europejskim osadnikom, wszak czynili-to dla własnej korzyści! Taki zarzut stawiają misjonarzom w Paragwaju.

Przede wszystkim odpowiemy, że w redukcjach Paragwaju nie odbierano nigdy wolności. Indianie przybywali tam i pozostawali zupełnie dobrowolnie, przyciągani jedynie znajdowanymi tam korzyściami i przekonywającym głosem apostołów, który ich wyciągał z odwiecznych lasów. Przyznajemy wprawdzie, że Indianie przez cały czas przebywania w redukcji zrzekali się tej całkowitej swobody ruchów, jaką się cieszyć mogli w swym stanie dzikim. Ale nie była to niewola, tylko ogólna reguła, którą dobrowolnie przyjmowali, by się powoli urabiać do życia cywilizowanego. Dla nieokrzesanych tych plemion, które były tylko wielkimi dziećmi, potrzeba było karności podobnej do tej, jaką się stosować zwykło przy wychowaniu dzieci. Chociaż twierdzenie to oburza teologów, niemniej wszakże jest prawdziwe, gdy zwłaszcza słyszy się je wypowiadane przez ogół sędziów najkompetentniejszych, jakimi są D'Orbigny, Demersay, de Castelnau, Martin de Moussy, że wspomnę tylko o Francuzach, którzy wśród samych Indian badali sprawę plemion amerykańskich.

Dosyć powiedzieć, że urządzenie redukcji Paragwaju było dziełem O. Diego de Torres'a, aby się już z góry upewnić, że w urządzeniu rzeczonym prawa Indian jak najstaranniej były szanowane. Żarliwy ten obrońca tuziemców nie zadawalał się wydobywaniem ich z ucisku; z nie mniejszą żarliwością starał się on również zapewnić im dobrodziejstwa, jakich sama wolność nie udziela, lecz jakie są owocem cywilizacji chrześcijańskiej. Z tej-to właśnie szlachetnej myśli zrodziły się redukcje Ameryki południowej. O. Torres wybrał i natchnął apostołów, którzy je założyli; sam napisał prawa, którymi się rządzić miały. Wszystkie te prawa tchną najczystszą bezinteresownością, połączoną z najczulszą troską o duchowe i doczesne szczęście Indian (Przytacza je z wyrazem uwielbienia A. Helps. „The spanish in America t. V, London, 1855). Jeśli byli jacy niewolnicy w redukcjach, to z pewnością sam i chyba misjonarze, którzy chętnie zrzekali się najbardziej uprawnionych przyjemności życia cywilizowanego, by się zaprząc do cichej i najbardziej odpychającej pracy nad wychowaniem dzikich. Niewolnicy miłości, przestali oni należeć do siebie samych; całe ich życie upływało na wszelkiego rodzaju staraniach, jakich wymagali ich neofici.

Ale czyżby Indianie redukcji nie byli obowiązywani do pracowania na korzyść Jezuitów? Nie, pracowali oni wyłącznie na własną korzyść osobistą, albo dla potrzeb gminy, do której sami należeli. Każdy z nich posiadał własną rolę, dochody z której należały wyłącznie do niego: wolno mu było największą część swego czasu poświęcać na jej uprawę. Co się zaś tyczy pól, które uprawiano wspólnie, wymagano od Indian tylko dwa dni pracy tygodniowo. Następnie zaś wyroby tej wspólnej pracy wcale nie szły na rzecz misjonarzy. Obracano je na utrzymanie starców, wdów, sierot, ludzi chorych i do pracy niezdolnych; na zakup lekarstw dla chorych, soli, narzędzi koniecznych bądź dla uprawy roli, bądź dla rzemiosł i rozmaitych rękodzieł, jakie wykonywali Indianie pod kierunkiem Ojców; z tego źródła pokrywano wydatki na kościoły, na ceremonie religijne i inne, których wpływ niewinny miał szczególną doniosłość w urabianiu tych dziecięcych ludów; wreszcie, podatek roczny, jaki wioski indiańskie musiały płacić królom Hiszpanii w zamian za poręczoną im obronę i protekcję, to jest jeden piast czyli około pięciu franków od osoby, brano również z dochodu wspólnego.

Pytanie zatem, z czego żyli misjonarze? Żyli oni z zapomogi 300 piastrów czyli około 1500 fr., jakie rząd hiszpański udzielał zarządowi duchownemu każdej redukcji; skromna-to sumka, gdy się zważy, że zawsze dwóch lub trzech jezuitów zajętych było w każdej z tych wiosek, które zazwyczaj nie liczyły mniej nad dwa tysiące dusz. Jeśli zaś kiedy przyjmowali z rąk neofitów rzeczy do utrzymania swego konieczne, to sumiennie zwykli byli za nie uiszczać.

Śledztwo prowadzone przez urzędników hiszpańskich po wypędzeniu jezuitów, a później nieco przez podróżników europejskich wszelkiej narodowości i wszelkiej wiary, obrócił w niwecz ową baśń potwarczą, podług której redukcje Paragwaju miały być tylko jednym olbrzymim wyzyskiem, prowadzonym na korzyść Towarzystwa Jezusowego. Ale najlepszym odparciem tego wymysłu będzie zawsze przywiązanie Indian do swych ojców i owa pamięć najwdzięczniejsza, jaką zachowali o ich dobrodziejstwach. Niech nam wolno będzie z pomiędzy wielu innych świadectw, jakie moglibyśmy przytoczyć, wybrać na ślepo jedno jakieś świadectwo. Alcydiusz d'Orbigny, który w latach 1826 do 1834 zwiedzał resztki dawnych redukcji, tak pisze między innymi: „Mówiono zawsze o krańcowej surowości tych zakonników (jezuitów) względem tuziemców. Gdyby tak było w rzeczywistości, to dziś jeszcze Indianie nie wspominaliby jezuitów z taką miłością, jak-to dziś czynią. Nie masz starca, który by na samo ich imię ze czcią nie pochylił czoła, który by z żywym wzruszeniem nie wspominał na owe szczęśliwe a nigdy z myśli nie schodzące czasy, których wspomnienie w rodzinach z ojca na syna przechodzi” (Prw. art. Mikołaj I król Paragwaju).